Praca nagrodzona - Joanna Rybka
Dodane przez HKluczewska dnia Maj 21 2012 19:39:09
„…Daleko – w bezkres polarnych nocy
Gnały skazańców setki tysięcy,
Rozbitków życia skazanych na wolność…”
Mam 17 lat, cóż ja wiem o dalekiej Syberii i cierpieniu tych, którym przyszło tam spędzić młodość? Żyję otoczona rodzinnym ciepłem, które stworzyli dla mnie moi rodzice. Spotkanie z panią Bogdaną Winnicką, która 10 lat żyła w prawdziwym piekle, było dla mnie czymś niezwykłym.
Pani Bogdana mieszka w Drawnie. Pół godziny drogi od mojej rodzinnej miejscowości – Choszczna. Jadę się z nią spotkać o godzinie 19.00. Pada deszcz, jest ciemno. Wcześniej nie mogła. Jak co dzień była na mszy w kościele. Jadę pełna obaw, bo przez telefon powiedziała mi, że trudno jej mówić o swoich przeżyciach i może mi jedynie pokazać swoje obrazy. Rozmawiamy. Widzę zmęczoną, ale jakże piękną i pełną życia twarz kobiety, której uprzejmość, ciepło i dobro mnie urzekają.
„Widzisz ten obraz? Ten z pociągiem? Kiedy w ’46 tatę aresztowali za nic, nam kazano wsiąść do wagonów, które miały maleńkie okna. Nic nie widzieliśmy. Dobrze, że mama była ze mną i rodzeństwem w jednym wagonie. Pewną panią i jej dwóch synów rozdzielono. Ta kobieta była bardzo chora. Była z nami w wagonie. Leżała na takiej wysokiej półce, na której zwykle byli starsi ludzie. W czasie podróży umarła. Nigdy nie zapomnę jak któregoś dnia pociąg zatrzymano, żołnierze weszli do naszego wagonu i tak po prostu ją wyrzucili… To było nieludzkie!
W pociągu było bardzo zimno. Mnie i mojej rodzinie udało się na tyle, że żołnierz, który przyszedł do nas do domu i oznajmił, że nas wywożą, kazał brać same ciepłe rzeczy i posłuchaliśmy go. Co do jedzenia. W rogu wagonu, na palenisku stał wielki garnek z zupą. Czyli wodą z dodatkiem czegoś… To dawało trochę ciepła.
Ale jechaliśmy trzy miesiące..” – tu pani Bogdanie łamie się głos. Pokazuje mi kolejny obraz.
„Kiedy tam przyjechaliśmy widzieliśmy dużo pracujących ludzi. Nawet dzieci musiały. Mój brat miał 12 lat i nie pracował, bo miał chore oczy, ale po roku i tak musiał zacząć… Ludzie tam chodzili między tymi drewnianymi domami. No właśnie. Chodzili między domami. Udało nam się, ze byliśmy tam wtedy kiedy te domy już stały. Kiedyś gdy przyjechali inni, było tam czyste pole. Wszystko powstawało z inicjatywy ludzi. Z potrzeby tych, którzy tam przyjechali. I chociaż byli brani do ciężkiej pracy, to jeszcze budowali sobie domy… W takim domu mieszkały cztery rodziny. Każda miała swój kąt. I każda liczyła co najmniej 4 osoby. Było trudno. My mieszkaliśmy z rodziną z Azji.” Kiedy zapytałam czy dało się z nimi rozmawiać, pani Bogdana, ku mojemu zaskoczeniu, powiedziała, że tutaj widać plusy rusyfikacji. Wpajali im rosyjski i dzięki temu, mogli się porozumiewać. Słuchałam dalej.
„Żeby zdążyć do szkoły musieliśmy wstać bardzo wcześnie. Szliśmy 3 kilometry, brnąc w śniegu po kolana. Zawsze było ciemno, gdy widzieliśmy wschód słońca, baliśmy się, że się spóźnimy. Po trzech kilometrach wędrówki wsiadaliśmy na łódkę, bo szkoła była po drugiej stronie rzeki, którą trzeba było przepłynąć. Długo nie było zeszytów, książek ani niczego do pisania. Uczyła nas Rosjanka, która była widocznie zapaloną patriotką. Wbijała nam do głowy hymny pochwalne na cześć Stalina. „Stalin słońcem” – później często się z tego śmiałam, ale wtedy to nie było śmieszne. Po śmierci Stalina zmieniono nauczycielkę. Wtedy też dostaliśmy zeszyty i ołówki, a raczej rysiki, którymi mogliśmy pisać. Książki przyszły z kolejną zmianą nauczycielki, czyli po mniej więcej półtora roku.
Pamiętam, że przedmioty ścisłe były na bardzo wysokim poziomie, a laboratorium chemiczne było świetnie zaopatrzone. To pewnie dlatego, kiedy już wróciłam do domu i zdawałam do szkoły, wszystko poszło mi tak dobrze, a później robiłam zadania starszym kolegom. Kiedy do kogokolwiek przychodził jakiś list, zbieraliśmy się razem przy stole w klika rodzin, i czytaliśmy to na głos. Taki list wszystkim dodawał otuchy, nadziei, że wrócimy do domu, że wszystko będzie dobrze.
Kobiety zapędzano do pracy bardzo wcześnie rano. Szły do lasu i musiały wykonywać czynności, do których nie były przyzwyczajone, na przykład rąbanie drewna. Przecież to zawsze w domu robił tata! Albo musiały na takich hmm, ciężko to nazwać saniami, ale powiedzmy, że na saniach, wozić drewno do naszej… osady. Najgorsze było to, że wozy ciągnęły woły, które gdy cokolwiek je spłoszyło, biegły niesamowicie szybko, gdzie chciały i biedne kobiety nie wiedziały co robić. Zdarzało się, ze wypadały z wozu... Widziałam raz taki przypadek, ale na szczęście ta kobieta uszła z życiem. To było przerażające. Pamiętam, że zawsze rano jak mama wychodziła do pracy, martwiliśmy się czy wróci do domu. Wieczorem czatowaliśmy w oknach czekając aż pojawi się na horyzoncie. Na szczęście zawsze wracała cała i zdrowa.
Tu pomyślałam o mojej mamie, o sobie, o moim ciepłym świecie, w którym nieistotne zupełnie drobiazgi nabierają charakteru tragedii, zrobiło mi się wstyd. Pani Bogdana mówiła dalej.
„Wiesz, latem kobiety także musiały pracować. To była ciężka praca, bo ze względu na nieznośne owady, które strasznie kąsały, trzeba było zakrywać każdy kawałek swojego ciała, co w upale było nie do zniesienia. Zakrywano nawet twarze specjalną siateczką, bo owady przenosiły przecież różne choroby, a tam choroba często oznaczała śmierć. Latem i zimą czekaliśmy z rodzeństwem i kolegami na mamę, aż wróci z pracy. Była dla nas najważniejsza. Biegliśmy przywitać każdą kobietę, która wracała. Nieważne, czy była to mama kolegi, koleżanki, czy nasza. Oczywiście nasza była najważniejsza, ale one wszystkie były dla nas bardzo dobre i wiele wtedy znaczyły.” – tutaj pani Bogdana pokazuje mi obraz kobiety przytulającej czwórkę dzieci i uśmiecha się. Mam łzy w oczach. Próbuję nieudolnie to ukryć. Pani Bogdana uśmiecha się ze zrozumieniem i po chwili mówi dalej.
Tam jednak, mimo ciągłej pracy zawsze było zimno. A my mieliśmy tylko te ubrania, które zdążyliśmy zabrać w pośpiechu z domu. Dopiero po pierwszych kilku latach dali nam takie waciaki. Spodnie, chusty czy cokolwiek innego podszyte watą, czyli nic. To nie dawało ciepła. I ta wszędzie skuta lodem ziemia… Kiedy ktoś umarł...,nie mogliśmy go nawet pochować. Ziemia była twarda i dół mógł mieć maksymalnie pół metra. Wkładano do niego ciało zakryte białą płachtą i zasypywano ziemią, przez którą i tak było je widać. Następnego dnia czuło się zapach krwi. Dzikie zwierzęta podchodziły i…. Wiemy co było dalej. W mojej rodzinie na szczęście nic podobnego się nie działo, ale kiedyś umarł ojciec mojego kolegi, który mieszkał w domu obok. To był straszny moment. Cała rodzina płakała, a ja stałam za swoją mamą i z przerażeniem na to patrzyłam. To było straszne.
Z jedzeniem było trudno. Dostawaliśmy wydzieloną porcję, której nigdy nie starczało. Bochenek chleba miał wystarczać na 3 dni, a był taki malutki… … To takie niezapomniane, przykre uczucia. Ale pamiętam, jak później, po śmierci Stalina, zaczęliśmy dostawać więcej żywności. Mama na Wigilię przyniosła ogromny okrągły bochen i prosiliśmy ją, żeby zanim go pokroi, pozwoliła nam na niego popatrzeć. Był taki piękny! Smakował wtedy jak najlepsze dzisiejsze słodycze i wreszcie czuliśmy się najedzeni. To był naprawdę cudowny dzień !
Mam wrażenie, że nie dam rady, że się rozpłaczę, uściskam tę kobietę i podziękuję jej za wszystko i po prostu ucieknę przed tym niezwykłym ogromem emocji. Nagle słyszę pytanie:
„Zauważyłaś, że wszystkie postacie na moich obrazach mają takie twarze jak te, z ikon religijnych?” Ocierając ukradkiem łzy, powiedziałam, że owszem, dostrzegam to podobieństwo, ale nie wiem z czego ono wynika. Więc zaczęła kolejną opowieść: „ Żona jednego z rosyjskich żołnierzy była zapaloną katoliczką i miała w domu taką małą kapliczkę, którą kiedyś mi pokazała. Była tam piękna ikona Matki Boskiej. Znalazłam sobie kawałek tektury, a od tej kobiety dostałam farby i namalowałam sobie podobną. Modliliśmy się do tego obrazka w naszym domu. Mieszkańcy naszej osady przychodzili do mnie i prosili żebym im także namalowała takie obrazki. Wszyscy byli wierzący, a obrazek, ikona, dawała nadzieję. Matki uczyły dzieci modlitw. Byłam bardzo szczęśliwa, że mogłam jakoś pomagać, bo ludzie, którym później dawałam namalowane przeze mnie ikony, byli uśmiechnięci”.
Cisza. Nie chcę już pytać, by nie zburzyć tej magicznej atmosfery. W głowie coś mi się kołacze.
„…Choć zniewolone ludzkie istnienia,
Kolczastym drutem nie zamkną myśli.
Zachować wiarę w prawdę spełniania!
Światłem nadziei przyszłość zabłyśnie…”
To była podróż niezwykła, nie tyle na Syberię, co w głąb duszy naznaczonej tą kraina i związanym z nią cierpieniem. Pani Bogdana Winnicka wróciła do kraju w 1956 roku, kiedy jej ojca wypuszczono z obozu pracy. Zdała egzaminy i dostała się do szkoły średniej – dzisiejszego Zespołu Szkół nr 1 w Choszcznie. Jednak w wyniku zbiegu okoliczności, rysunki szesnastoletniej wtedy dziewczyny zobaczył w pociągu dyrektor szkoły artystycznej, do której dzięki niemu się przeniosła. Później skończyła Wyższą Szkolę Plastyczną w Poznaniu. Maluje bardzo dużo. Krajobrazy, pejzaże, martwe natury. Obrazy syberyjskie namalowała, by - jak mi powiedziała: „choć w części uwolnić się od tych bolesnych wspomnień”. Tego co przeżyła, nie da się zapomnieć. Nie zapominają tego też inni, którzy byli na Syberii. Gdy oglądają obrazy Pani Bogdany, są wzruszeni i często nie mogą wydusić słowa. Ja, choć tego nie przeżyłam, byłam pod ogromnym wrażeniem tych opowieści i obrazów.
Uważam panią Bogdanę za bohaterkę. Od kiedy postanowiła odważnie namalować swoje doświadczenia z dzieciństwa, przezwyciężyła dużo złych emocji, które do tego czasu nie pozwalały jej o tym opowiadać. Teraz mówi o tym, bo chce żeby ludzie pamiętali to, co kiedyś się działo. Cykl obrazów syberyjskich był już wiele razy pokazywany na wystawach, w szkołach, przy różnych okazjach, a pani Winnicka, teraz bez lęku przed powracającymi wspomnieniami, opowiada o tym, co przeżyła.
Podziwiam tę kobietę. Jest niezwykła. Kulturę i właściwie świat mojej małej ojczyzny tworzą właśnie tacy ludzie. Takie osobowości. Ludzie, którzy się nie poddali, którzy żeby przeżyć, musieli żywić się nadzieją, o której tak pięknie pisał Czesław Miłosz w swym wierszu:
„ Nadzieja bywa, jeżeli ktoś wierzy…”